W ostatnich dniach pojawił się wysyp spekulacji mających nas przekonać, że decyzja o budowie elektrowni jądrowej w Polsce zapadnie bardzo szybko. Być może tak się stanie. Pamiętajmy jednak, że w ostatnich kilkunastu latach zapowiedzi „przyspieszeń” było sporo i gdyby się ziściły, to już od dawna stałyby przynajmniej fundamenty polskiej elektrowni jądrowej.
– Jestem przekonany, że pierwszy blok elektrowni jądrowej w roku 2020 będzie działał – mówił wnp.pl w kwietniu 2009 r. Tomasz Zadroga, ówczesny prezes PGE Polskiej Grupy Energetycznej.
Przekonywał, że „to absolutnie realny termin”, choć jest „oczywiście szereg raf do pokonania, w trybie pilnym musimy zająć się legislacją, budową konsorcjum oraz wyborem lokalizacji. To są najważniejsze elementy warunkujące dotrzymania tego terminu”.
W 2009 r. wielu obserwatorów oceniało, że uruchomienie bloku jądrowego do 2020 r. jest mało realne, ale patrząc z perspektywy czasu realnym było fizyczne rozpoczęcie budowy. Już dziś na Pomorzu mogły stać betonowe konstrukcje pierwszego bloku jądrowego.
Wrodzony pech
Zabrakło tak naprawdę tylko jednej rzeczy, żeby taki scenariusz się ziścił – decyzji politycznej. Polski projekt jądrowy ma wyjątkowego pecha w tej kwestii: teoretycznie wszystkie główne partie polityczne są za atomem, ale w praktyce od wielu lat projekt wciąż jest w zawieszeniu.
– Czy nie powinniśmy już dzisiaj myśleć o energetyce atomowej? W Unii Europejskiej jest odpowiednia technologia. Dysponują nią przede wszystkim Francuzi. Opada powoli histeria wokół tej energetyki – tak przekonywał premier Jarosław Kaczyński w swoim exposé z 19 lipca 2006 r.
Jak dodał, są wszelkie szanse „żebyśmy w tej sprawie nie byli ciągle z tyłu, żebyśmy nie byli tylko zawsze imitatorami. Możemy gdzieś być, jeśli nie w samej czołówce, to w każdym razie w pierwszej grupie. Powinniśmy tego rodzaju wysiłki podjąć”.
Rząd Jarosława Kaczyńskiego nie miał czasu na realizację tych zapowiedzi. Takim czasem dysponowała natomiast koalicja PO-PSL. Ta jednak postanowiła się nie śpieszyć i dopiero w styczniu 2014 r. rząd podjął uchwałę w sprawie przyjęcia Programu Polskiej Energetyki Jądrowej (PPEJ).
Z harmonogramu przedstawionego w PPEJ wynikało, że rozpoczęcie budowy pierwszego bloku pierwszej elektrowni jądrowej nastąpi w 2019 r. i zostanie on uruchomiony do końca 2024 r. Z kolei zakończenie budowy drugiego bloku elektrowni jądrowej zaplanowano na 2035 r.
Można było mieć nadzieje, że po przejęciu władzy od koalicji PO-PSL nowy rząd, tworzony całkowicie przez PiS, szybko zajmie się realizacją programu jądrowego. Pamiętajmy czytelną deklarację Jarosława Kaczyńskiego z 2006 r. Przed wyborami parlamentarnymi w 2015 r. Piotr Naimski, jeden z najważniejszych polityków PiS, w rozmowie z wnp.pl jasno przedstawiał się jako zwolennik energetyki jądrowej.
– Polska, duże państwo europejskie, powinna mieć jednak dostęp do najnowszych technologii, do których należy technologia jądrowa. Dostęp do niej dałby impuls dla rozwoju kraju – mówił wtedy wnp.pl Piotr Naimski.
Jak wiemy, atomowego przyśpieszenia rządu PiS do tej pory nie było.
W lipcu 2016 r. Eryk Kłossowski, prezes zarządu Polskich Sieci Elektroenergetycznych (PSE), prognozował, że pierwsza polska elektrownia jądrowa o mocy ok. 1,65 GW zostanie uruchomiona w roku 2031.
Ta deklaracja jest mniej więcej zgodna z niedawną zapowiedzią ministra energii Krzysztofa Tchórzewskiego deklarującego, że w Polsce do 2030 r. powinniśmy wybudować przynajmniej 1,5 GW w elektrowni jądrowej. O ten jeden rok różnicy pomiędzy deklaracjami prezesa PSE i ministra energii nie ma co się kłócić, choć rok 2031 wydaje się być bardziej realistyczny niż 2030.
Partnerzy z Chin, Japonii i Korei, no i oczywiście z Francji
W ostatnich dniach pojawiła się informacja, że budową polskiej elektrowni jądrowej zainteresowane są firmy chińskie. To nie jest zaskoczenie, o podpisanym porozumieniu z chińskimi partnerami przez Andrzeja J. Piotrowskiego, wiceministra energii, pisaliśmy już w lipcu.
Umową z Chińczykami nie ma co się jednak emocjonować, ponieważ w ostatnich kilku miesiącach Ministerstwo Energii zawarło podobne umowy z przedstawicielami kilku innych „jądrowych” państw.
W maju br. odbyło się polsko-francuskie seminarium poświęcone wymianie doświadczeń edukacyjnych w obszarze energetyki jądrowej. W spotkaniu wzięła udział delegacja francuska z prof. Yves Brechetem, wysokim komisarzem ds. energii jądrowej, a także przedstawiciele Państwowej Agencji Atomistyki, Ministerstwa Edukacji Narodowej, pracownicy szkół wyższych i instytutów badawczych.
Niewiele wcześniej, bo w kwietniu br., minister Piotrowski rozmawiał z przedstawicielami przemysłu jądrowego w Korei Południowej, która również jest zainteresowana udziałem w polskim programie atomowym.
Przedstawiciele resortu energii o polskim programie jądrowym rozmawiali także z przedstawicielami japońskiego rządu i tamtejszych firm.
Chiny nie kojarzą się potocznie jako ojczyzna najnowszych światowych technologii, dlatego wydaje się, że większe szanse na udział w budowie elektrowni jądrowych w Polsce mają firmy z Korei Południowej i Japonii – wielkie koncerny z tych państw od lat działają już na polskim rynku energetycznym i budowlanym. W odwodzie zawsze pozostają chętni Francuzi, ale po spodziewanej sprzedaży węglowych aktywów grupy EDF w Polsce, nie będą mieli oni najmocniejszej pozycji.
Zając symbolem energetyki jądrowej?
To, co się od lat dzieje w Polsce wokół energetyki jądrowej, doskonale przypomina hisotrię zająca z bajki Ignacego Krasickiego „Przyjaciele”. Tam wszyscy deklarowali, że mu pomogą, ale gdy przyszło co do czego, to pomocy odmawiali. W przypadku energetyki atomowej wielu deklaruje się jako jej zwolennicy, ale decyzji o budowie elektrowni jądrowej wciąż nie ma…
źródło: wnp.pl